Blondynka na Swoim

Rzeszów i mój syndrom sztokholmski

Rzeszów, czyli mój syndrom sztokholmski

Może na początku mały disclaimer: pewnie jak większość osób tworzących blogi, wiele postów piszę wcześniej i trzymam w folderze, gdzie czekają na swoją kolej. Tak było też z tym postem. Pisany w autobusie z Rzeszowa do mojej rodzinnej miejscowości, jest mocno obudowany emocjami, które wtedy były świeże i miały znacznie większą moc. Dzisiaj, końcem lipca, te emocje już nieco zelżały, opadły. Ale wtedy były jak syndrom sztokholmski.

Niemniej jednak te uczucia towarzyszyły mi bardzo długo, bo pewnie z pół roku, dlatego też postanowiłam opublikować ten wpis. Pomimo że dziś nie ma takiej siły jak wtedy, zapraszam.

Utknęłam w mieście, z którego nie chcę wyjechać?

Ci, którzy czytają bądź kiedyś trafili na mojego pierwszego bloga (który niestety trochę obumiera po tym, jak minęła mi faza na kupowanie wszystkiego po to, żeby to mieć), mogli trafić na wpis sprzed 3 lat, który stanowi niejako fotorelację z mojego studenckiego miasta – Rzeszowa. To ta mała plamka na dole, po prawej stronie mapy. W poście tym wspominałam, że jest to miasto, w którym „na 3 lata utknęłam”. Ostatnie słowo pogrubiłam, żeby przypadkiem nikt nie przeoczył informacji, że jest mi źle, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie dla obcych mi ludzi. Dzisiaj minęły trzy lata i poczucie nienawiści nieco się zatarło. Dlaczego?

Rzeszów stał się przyjemnym azylem

Dla mieszkańców kresów wschodnich i Bieszczad, Rzeszów to miasto, do którego studenci przyjeżdżają, bo jest im tak wygodnie. To najbliżej położone miasto uniwersyteckie (może poza Jarosławiem, ale pozwól, że przemilczę temat tamtejszej uczelni), dlatego studiowanie tam jest komfortowe – blisko do domu, do maminych słoików, utrzymanie wynosi niewiele i miasto jest na tyle małe, że trudno się w nim zgubić. Jest też druga część studentów – ci, dla których Rzeszów to moment przejściowy.
I tak było ze mną. Wyszarpnięta z ukochanej Łodzi, nie chciałam jechać gdzieś, gdzie jest daleko do domu. Ot, przywiązanie do rodziny i zero umiejętności życia w społeczeństwie. Rzucona na głęboką wodę województwa łódzkiego, chciałam mieć możliwość ucieczki. Postawiłam na Rzeszów i przez pierwszy rok szczerze tym miastem gardziłam. Było ciasne, duszne, a uczelnia rozmemłana do granic możliwości. Czułam, jakby boczne ściany mojej egzystencji powoli się przysuwały, zbliżały do siebie. A ja byłam w środku.

Bo u mnie w Łodzi…

‘Bo w Łodzi to nie do pomyślenia”, „A u mnie w Łodzi…, „Bo w Łodzi to…” Wyniosłam to miasto do rangi stolicy  europejskiej. Warczałam na każdego, kto uznał, że Łódź jest szara i brudna. „Bo szary i brudny to jest Kraków i jego odrapane mury”. Takiego myślenia nie wyzbyłam się do dzisiaj. I do dzisiaj podziwiam ludzi, którzy z własnej woli jadą do Krakowa, bo to tak jakby wpisali się na listę chętnych do pracy w Auschwitz. Tak jak oni podziwiają mnie i moją łódzką miłość do starych kamienic.

Czy to już syndrom sztokholmski?

Na drugim roku studiów zmieniłam status związku na fejsbuku i mogłam śmiało powiedzieć, że Rzeszów dał mi coś dobrego od siebie. Chłopaka, który też zupełnie przypadkiem znalazł się w tym mieście, na tej uczelni, na tym kierunku. Niemniej, nadal było ciężko i tylko ze względu na niego nie zdecydowałam się rzucić kolejnych studiów, których tak nienawidziłam. Chociaż nadal nie dorosłam do wpisania Rzeszowa jako miejsca zamieszkania na FB.

Moje nowe miasto nocą

W końcu zaczęłam wychodzić do ludzi z moich bezpiecznych czterech ścian. Zobaczyłam Rzeszów nocą i przemknęło mi przez myśl, że może nie jest tak źle. Noc ma w sobie takie czary-mary, które zamieniają zwykłe miasto we wspaniałą, oświetloną przestrzeń. Każde miasto. Poza Krakowem. Powoli zaczęłam myśleć, że nawet lubię to moje małe miasteczko.
Lada dzień wyprowadzam się z mojego słonecznego mieszkania na Drabiniance i zaczynam czuć niezrozumiałą nostalgię, może nawet rozpacz. Przez 3 lata tak bardzo przywiązałam się do miasta, którego byłam niewolnikiem, że trudno mi wyrwać się z tej niewoli. Kiedy jadę autobusem, już nie psioczę, że to nie tramwaj. Miasto nadal jest małe, ale urosło w moich oczach.

Syndrom sztokholmski, a może rzeszowski?

Dopiero rozstanie pozwala mi dostrzec jego nowoczesność, której Łódź nadal nie osiągnęła. Dopiero teraz dostrzegam uroki Wisłoka i zdaję sobie sprawę, że jak trafię kiedykolwiek do Łodzi, będzie mi bardzo brakować rzeki i przybrzeżnych tras rowerowych. Rozwód z Rzeszowem uświadamia mi, że tak naprawdę od dawna je lubię. Ale przez to, że je polubiłam, tak trudno mi z niego wyjechać. Już nie chcę uciec z miasta, w którym utknęłam.
Masz podobne doświadczenia?

You Might Also Like

introwertyk na kwarantannie
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Daj znać, co myślisz!x