Blondynka na Swoim

Bieszczady są piękne i mają niezwykłą moc

Wiesz, że lubię miasto. Cywilizacyjny zgiełk i zakorkowane godziny szczytu to rzeczy, z których nie umiałabym zrezygnować. Ale czasem jestem tą całą audiosferą wielkomiejskości po prostu zmęczona. Mam dość kolejek w Biedronce, wstawania o piątej, spieszących się autobusów i kampanii wyborczych w telewizji. Raz na jakiś czas potrzebuję uciec i schować się gdzieś między zieleniną. Dobrze jest mieć taki azyl, do którego można uciec i na chwilę zapomnieć o otaczającym nas świecie. Moim są Bieszczady.

 

 

7 powodów, dla których uciekam w Bieszczady

Z wielu powodów przez ostatnie lata tam nie bywałam. Ale za każdym razem czuję się tam tak samo dobrze. I Tobie też to polecam. Być może i Ty znajdziesz tam przyjemną odskocznię i na chwilę zapomnisz o tym, że wisi nad Tobą jakikolwiek deadline.

Abonent czasowo niedostępny

O tak. W mobilnym zawodzie wszystkie chwyty są dozwolone. Powiadomienia w środku nocy też. A ja raczej nie jestem z tych, którzy potrafią sobie powiedzieć „jestem po pracy”. Dlatego podróż w miejsce, w którym nie ma zasięgu albo telefon łapie zagraniczną sieć, to prawdziwy detoks dla mózgu.

W Biesach trudno o dobry zasięg. I wcale nie tak łatwo o domek z dostępem do wifi czy kablówki. Przez parę dni byliśmy odcięci od wszelkiej informacji. I to był stan, w którym wszyscy czuliśmy się zaskakująco dobrze. Okazało się, że social media i portale informacyjne nie są niezbędne do życia.

Spokój ducha. I święty spokój

Skoro już telefony łapały zasięg z Ukrainy albo Słowacji, bezpieczniej było włączyć tryb samolotowy. I chyba zacznę to robić częściej. Dzięki temu nikt nie gnębił mnie sms-ami, telefonami z kategorii „pożar w burdelu” i kolejnymi zadaniami do wykonania. Byłam tylko ja i świerszcze. Nie zrozum mnie źle, lubię kontakt z ludźmi. Ale w ograniczonym zakresie. Raz w tygodniu potrzebuje nie rozmawiać z nikim. Albo przez kilka dni z rzędu.

Pewnie mnie rozumiesz. Każdy czasem marzy o bezrobociu i samotności. Czasem.

#Naturelover, czyli wielkomiejski detoks

Ucieczka z cywilizacji to świetna sprawa. Ale jeszcze lepsza jest taka namiastka survivalu, którą oferują Biesy. Nie chodzi mi o spanie w jaskini i żywienie się robakami, ale o siedzenie na szczycie Połonin, popijanie gorzkiej herbaty z termosu i jedzenie domowych kanapek, które już dawno przegrały z pudełkowym żarciem.

Będąc w Bieszczadach, oprócz masy turystów, którzy szczęśliwie nic od Ciebie nie chcą, mijasz przede wszystkim drzewa. I trawy. Albo drzewa. I ewentualnie strumyki. I to jest naprawdę super sprawa. Na co dzień mijam tylko wiaty przystankowe, ewentualnie jakieś sztucznie wyhodowane rośliny przykrawężnikowe. Zielone otoczenie zawsze inaczej pachnie.

 

https://www.instagram.com/p/B2md3kPCVwD/

Zmęczenie fizyczne zamiast psychicznego

Taki wyjazd to remedium na pracoholizm. I psychiczne wyczerpanie. Jeśli doskwiera Ci nadmiar obowiązków albo ludzie dookoła Ciebie doprowadzają Cię do mentalnego i emocjonalnego upadku – nie wahaj się. Rzucenie wszystkie i wyjechanie w Bieszczady to naprawdę super pomysł. I nie ma w tym powiedzeniu żadnej przesady. To po prostu tak działa.

Będąc w Biesach, dużo się chodzi. Zrobiliśmy łącznie jakieś 50 kilometrów przez cały ten weekend. A kiedy człowiek jest tak intensywnie zmęczony tym, co przed chwilą udało mu się osiągnąć w Endomondo, nie ma już siły na zastanawianie się nad problemami życia, które zostało gdzieś daleko, w innym województwie.

W obliczu zakwasów na dupie okazują się one mało znaczące.

Patrząc z góry wokoło świat wydaje się lepszy

Idąc tym tropem, muszę zauważyć pewną prawidłowość. Na szczytach, jakichkolwiek – w Biesach i nie w Biesach – problemy po prostu nie istnieją. Oprócz przemokniętych butów i ewentualnych przewianych uszu, absolutnie nic Ci nie dolega. Masz wrażenie, że wszystko, co złe, zostało tam na dole. Jesteś tu i teraz. Ty i nikt więcej. A wszystko to, co zostało w domu, w pracy, w szkole, w rodzinie, jest zupełnie gdzieś indziej. Daleko. Niemal nie istnieje.

Piękne uczucie. Do tej pory nie zwracałam uwagi na jego istnienie. Może dlatego, że parę lat temu skutki uboczne dorosłości były dla mnie tylko miejską legendą.

I niby wiesz, że te wszystkie martwe punkty i ślepe uliczki do Ciebie wrócą. Ale teraz ich nie ma. W tym momencie jest ZEN.

Mój forest gang

Generalnie nie lubie robaków i całej tej leśnej mikrozwierzyny. Lubię makrozwierzynę. Spotkałam kiedyś lisa na szlaku i jakoś to było. Przynajmniej raz w tygodniu spotykam gdzieś kleszcza i mam ochotę prać ubrania w occie. Ale w Biesach to nie działa. Bieszczady mają te niesamowitą moc, że pozwalają mi zapomnieć o tym, że czegoś nie lubię.

Na co dzień raczej nie wędruję po lasach. Ale tam jest zupełnie inaczej. Wszystko inaczej pachnie, ma inny kolor. Dopiero tam słowa Zeusa tak na poważnie do mnie trafiają. W ogóle, dużo rzeczy rozumiem tam na inny sposób, niż w mieście.

I to jest chyba w Biesach i w ogóle w górach piękne. Ale trzeba wyjść na szlak. Łażenie po miasteczkach tego nie ma. Chociaż jedzenie w lokalnych knajpach już ma to coś. Chyba że na ścianach wiszą sprofanowane rogate zwłoki. Wtedy nie.

Rwąca woda ma dziwną moc łągodzenia napięcia nerwowego. Nawet nie wiem jak to działa

 

Biesy jesienią

To jedyna pora roku, w której jeżdżę w Bieszczady. Wtedy tam jest to coś. Ta oczopląsowa moc kolorów. Ciepły wiatr (poza tym na Tarnicy), miękkie, późne trawy i zboża. I wcale nie czuć przy okazji tego przemijania, które jest tak wyczuwalne jesienią. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że jesienne Biesy dopiero budzą się do życia.

 

A Ty? Lubisz wyjeżdżać w głuszę? Czy Bieszczady mają dla Ciebie to coś?

 

___

Bądź ze mną na bieżąco, odwiedzając moje social media: Instagram i Facebook

 

You Might Also Like

Rzeszów i mój syndrom sztokholmski
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Daj znać, co myślisz!x